Moja wyprawa zakończyła
się 20 sierpnia, jednak od tego dnia cierpiałem na deficyt czasu (głównie ze
względu na ostatni rozdział magisterki). Korzystając z chwili przymusowego
przestoju w pisaniu, postanowiłem wrzucić pierwszą część zdjęć z wyprawy. Za jakość przepraszam - robiłem pożyczonym aparatem, którego nie znam tak, jak swojego... No i przy tej ilości zdjęć (ponad 1300) odpuściłem ich obróbkę. Przed Wami więc surowe fotki z równie surowej Skandynawii. No to pora na historię...
Pierwszą przygodę przeżyłem jeszcze przed lotem. Spakowany, zgodnie z listą, wszystko posprawdzane, zostałem podwieziony przez brata na lotnisko. Tuż po przyjeździe, kiedy sprawdzałem, czy wszystko mam... Zorientowałem się, że zapomniałem kurtki. Na szczęście brat zdążył objechać i mi ją dowieźć przed zamknięciem bramek, za co jestem mu wdzięczny. Kurtka, jak się okaże, przydała się każdego dnia w Skandynawii. Po dramatycznym locie z Krakowa do Rygge (a był dramatyczny, bo po dziesięciu minutach od startu wpadliśmy w jakąś dziurę powietrzną, samolot osiadł ze 2 metry, a jakieś dziecko zaczęło płakać - moja myśl, 10 minut wyprawy i wszystko się skończy) z pomocą pary Polaków, którzy poratowali podwózką do Oslo (ok. 60 km), dotarłem do stolicy Norwegii. Idąc z lotniska w stronę dworca w Rygge, minął mnie biały duży samochód. Kierowca wychylił się przez okno i zaczął coś pytać po norwesku. Po chwili obrócił się do pasażera, po czym znowu do mnie i spytał A mówisz może po polsku? Pierwszy stop w Norwegii i trafiłem na pomocnych Polaków. Na dzień dobry nasłuchałem się wiele negatywnych rzeczy, głównie jeśli chodzi o Urząd Ochrony Praw Dziecka, który potrafi bez powodu odebrać dziecko rodzicom i który dopuszcza się wielu nadużyć. Podróż minęła dość szybko. Dostałem propozycję pojechania z nimi dalej, w stronę Fiordów Zachodnich, jednak powiedziałem, że moim celem są Lofoty oraz festiwal wikingów i nasze drogi się rozeszły na obwodnicy Oslo. Co mnie uderzyło w Oslo, to liczba imigrantów. Więcej czarnoskórych i arabów niż rodowitych Norwegów. Po przybyciu do nieznanego miejsca nie czułem się zbyt pewnie w takim otoczeniu. Najszybciej jak mogłem przedostałem się z obwodnicy miasta na dworzec główny. Pomimo wielu parków i kamienic, zdjęć robiłem mało z obawy, by ktoś w tym zatłoczonym mieście nie wyrwał mi aparatu. Pościg byłby utrudniony przez ponad 20-kilowy bagaż, więc wolałem nie ryzykować. Po przejściu ulicy Karla Johansa, która wygląda trochę jak szersza Floriańska (i trochę bardziej multi-kulti), trafiłem na Dworzec Główny, z którego miałem udać się dalej, do Trondheim. Jedno z pierwszych zdjęć, to właśnie stary budynek dworca.
Budynek Dworca Głównego w Oslo.
Po zakupieniu miejscówki na pociąg, mając trochę czasu do odjazdu, udałem się nad Oslofjord. Fiord ten nie jest strzelisty i stromy, jak fiordy z przewodników i artykułów o Norwegii, niemniej jednak jest największy spośród fiordów południowej Norwegii. Poza tym, pierwszy fiord na mojej trasie i pierwszy, jaki widziałem w życiu. Na brzegu stał budynek opery. Można było wejść na jej dach, skąd byłby pewnie znacznie lepszy widok, jednak śliskie kamienie, przed którymi ostrzegała nawet tabliczka, skutecznie zniechęciły mnie do wspinania się po stromym podejściu z ciężkim bagażem na plecach. Po powrocie na dworzec zaczął padać deszcz. Ulewa narastała podczas mojej podróży pociągiem na północ. W okolicach Lillehammer przerodziła się w prawdziwe oberwanie chmury. Wyszła tu najpoważniejsza wada Norwegii, którą odczuwałem przez kolejny tydzień - deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz.
Oslofjorden o zmierzchu.
Do Trondheim dotarłem około godziny. 6.00 następnego dnia. Zmęczony po nieprzespanej nocy (w pociągu, gdzie było całkiem sporo imigrantów oraz po emocjach związanych z lotem nie bardzo chciałem spać). zacząłem szukać w Trondheim miejsca na obóz. Pierwsze, co jednak musiałem znaleźć, to denaturat. Ponieważ picie denaturatu jest zbyt mainstreamowe, osobiście preferuję palenie go... A tak serio, ciocia pożyczyła mi kuchenkę turystyczną na takie właśnie paliwo. Nie mogłem go wziąć do samolotu, więc musiałem zaopatrzyć się na miejscu. Pora była wczesna, więc postanowiłem pozwiedzać nieco miasto, zanim jakikolwiek sklep będzie otwarty. Trondheim ma ładną zabudowę, ładniejszą niż Oslo. Mniej w nim europejskiej stolicy z kamienicami (chociaż samo miasto było pierwszą stolicą Norwegii) a bardziej przypomina tradycyjną, drewnianą zabudowę Skandynawii. No i jako trzecie największe miasto Norwegii, jest małe (jak na polskie standardy) - liczy raptem 170 000 mieszkańców. Wychodząc z dworca nie sposób nie trafić na rynek w Trondheim. Stoi na nim pomnik Olafa Tryggvasona, który przed wiekami założył Trondheim (Nidaros).
Pomnik Olafa Tryggvasona w Trondheim.
Moją uwagę przykuła też nawierzchnia rynku. I nie mam na myśli intrygującego składu nawierzchni bitumicznej, a o malunki na niej. W różnych miejscach rynku narysowane były rozmaite układy taneczne. Ciekawy pomysł.
Foxtrot - były też m.in. Cha-Cha oraz Walc.
Na zdjęciu z pomnikiem Tryggvasona widać w tle wieżę - jest to katedra Nidaros, największa budowla średniowiecznej Skandynawii i kolejne miejsce, które poszedłem zobaczyć. Może nie jest tak olbrzymia jak Notre Dame, jednak robi przytłaczające wrażenie. No i to gotyk - jeden z dwóch najładniejszych, według mnie stylów w architekturze (muszę mówić, że drugim jest neogotyk?).
Widok na Nidaros idąc od strony rynku.
Ściana boczna Nidaros - z tej perspektywy przypomina już Notre Dame.
Frontowa ściana Nidaros - w niszach rzeźby świętych.
Spacerując po mieście i czekając na otwarcie sklepów, mogłem trochę poobserwować codzienne życie. Ciekawił mnie fakt, iż w kilku miejscach natrafiałem na rzeźby, mniej lub bardziej współczesne. Wiele z nich nie było podpisanych z żadnej strony. Poniżej rzeźba, która skojarzył mi się z pomnikiem Justyny z Niepołomic (też dziewczyna i też byk... Byczek, bydło w każdym razie).
Niepodpisana rzeźba w Norwegii - jedna z wielu anonimowych.
Nabrzeżna dzielnica wyglądała bardzo podobnie do szwedzkiego Ystad - rzędy kolorowych, drewnianych domków. W jednym ze sklepów spytałem czarnoskórego sprzedawcę, czy mają denaturat, lub gdzie mogę go kupić. To był jedyny moment, kiedy nie byłem w stanie dogadać się po angielsku w Norwegii. Idąc dalej zauważyłem trójkę osób malujących dom. Pomyślałem, że skoro mają pędzle i farby, wiedzą, gdzie takie rzeczy kupić. Podszedłem i spytałem. Pani, odwróciła się, zapewne do swojego męża i spytała... Po polsku, jak nazywa się ulica, gdzie jest sklep z farbami. Roześmiałem się. Drugi dzień i drugi raz trafiam na Polaków. Pogadaliśmy chwilę. Kolejną zniechęcającą do Norwegii rzeczą było to, iż o pracę coraz trudniej. Oni, w trójkę z synem, musieli zrezygnować z mieszkania i całe lato żyli w namiocie, ponieważ nawet na malowaniu domów, o którym w internecie można przeczytać że jest wiodącą pracą sezonową w Norwegii, coraz ciężej zarobić. Mówili, że napływ imigrantów coraz skuteczniej zmniejsza możliwości szukania pracy. Życzyłem im powodzenia i udałem się do wskazanego sklepu. Tam musiałem wytłumaczyć sprzedawcy, co chcę palić. W końcu doszliśmy do porozumienia, że to, czego szukam, Norwegowie nazywają Rødspiritus - nie ma fioletowej barwy jak u nas, a mocną różową i pali się o wiele lepiej (dobry towar :). Mając paliwo na obiad, udałem się w stronę lasu, który na mapie wyglądał na największy w okolicy Trondheim i który był najbliżej, by poszukać płaskiego miejsca na namiot i kuchenkę.
Droga w stronę lasu za Trondheim.
Jedna z malowniczych uliczek dzielnicy portowej.
Przed dotarciem do lasu postanowiłem zrobić postój nad brzegiem. Trondheimfjord również wydawał się ładniejszy niż Oslofjord - mniej zabudowany na brzegach, bardziej zielony i dziki. Na jego środku znajdowała się wyspa z fortem, który w przeszłości był więzieniem, a wcześniej klasztorem. W tym miejscu, by mieć dowód, iż karmiłem fiordy, postanowiłem zrobić sobie zdjęcie. Niestety, wyzwalacz w aparacie wiedział lepiej, kiedy powinien je zrobić, pomimo ustawionych 12 sekund...
Trondheimfjord.
A tak biegnę karmić fiordy... Żałuję, że nie sprawdziłem tego zdjęcia na miejscu.
Wyspa z fortem na wodach Trondheimfjordu.
Sztuczne wydmy na brzegu fiordu.
Następnie kontynuowałem moją drogę w stronę lasu. Jakie było moje rozczarowanie, kiedy w każdym możliwym miejscu okazał się zbyt stromy na namiot, a miejscami nawet by wspinać się wyżej. Również niewielkie płaskie powierzchnie wypełnione były ostrymi głazami. Nie zostało mi nic innego, jak siąść na betonowym murku nad brzegiem i tam sporządzić obiad... Oraz nieco odpocząć po nieprzespanej nocy. W pobliżu przepływał strumień, jednak w jego korycie leżały butelki i inne śmieci, przez co nie uzupełniłem zapasów wody. Siedem lat temu byłem w Szwecji. Uderzyła mnie czystość tamtejszych miast. Prawie w ogóle nie było śmieci. W Norwegii, chociaż i tak czyściej niż w Polsce, znacznie więcej walało się tego po trawnikach. Może inny kraj... A może inne czasy.
Widok na Trondheim i Trondheimfjord.
Fort na Trondheimfjord - widok od południa.
A fiordy karmię tak.
Marina dla jachtów oraz latarnia morska w Trondheim.
Mały kawałek wybrzeża przy porcie był usiany... Pokruszonymi kawałkami muszelek.
Kiedy wracałem, zerwał się silny wiatr z południowego zachodu. Nim doszedłem do portu (niecałe 4 km) rozpętała się burza. Przeczekałem ją w budynku dworca kolejowego. Z przerwami padało już do późnej nocy. Przerwy między kolejnymi ulewami wykorzystywałem na krótsze i dłuższe spacery po mieście. Pociąg do Bodø odjeżdżał przed północą, więc miałem całkiem sporo czasu na zwiedzanie. Myślałem też o uzupełnieniu zapasów wody. Jednak kiedy spytałem tubylca, czy to prawda, że woda z kranu w całej Norwegii nadaje się do picia (by móc uzupełnić butelki na dworcu lub w jakimś fast foodzie), ten odpowiedział, iż tak się twierdzi, aczkolwiek sam nie ufa nieprzegotowanej wodzie. Woląc nie ryzykować, zmuszony byłem kupować wodę butelkowaną. Prawdą jest iż najtaniej wychodzi robienie takich zakupów w sklepie sieci Rema 1000. W innych miejscach można spotkać się z 3-krotnym, a nawet 6-krotnym przebiciem cenowym.
Burza nadciągająca nad Trondheim.
Stare portowe magazyny nad brzegiem Nidelvy.
Magazy w dużej mierze zaadaptowane są obecnie na mieszkania i lokale usługowe (i to nie jest kryptoreklama).
Chmury nad Trondheim zwiastują kolejną ulewę.
Zupełnie przypadkowo trafiłem do Trondheim w dniu, w którym był zlot starych oldtimerów. Skandynawowie bardzo upodobali sobie amerykańskie krążowniki, co zaobserwowałem już przed laty w szwedzkiej Skanii. Norwegia nie jest inna. W Oslo i Trondheim jeździło tego pełno... Jednak jeden szczególny model zwrócił moją uwagę... Najprawdziwszy Chevrolet Impala, model z lat 1965-1967. Idąc tropem aut trafiłem znowu na rynek... Gdzie mogłem zobaczyć jeszcze dwie inne, co prawda nie z tych lat, Impale. Przy okazji wyszła kolejna wada Norwegii... Norwegowie nie umieją robić zdjęć. Na trzy zdjęcia Impal, jestem zadowolony tylko z tego własnego autorstwa. Jedno, które robił mi Norweg zupełnie nie wyszło, a drugie... Jak można było uciąć przód takiego auta? W dalszej części wyprawy tylko utwierdziłem się do nieprzeciętnego talentu Norwegów w psuciu każdego możliwego ujęcia.
The most important object in the Universe.
Tak... To Impala... I tak, to zdjęcie autorstwa Norwega...
Przy kolejnej przerwie między ulewami zdecydowałem się zwiedzić prawy brzeg Nidelvy.
Stary zwodzony most na Nidelvie. Obecnie łańcuchy zatopione są w betonie a konstrukcja jest stała.
Czyżby dla odmiany w Trondheim miał spaść deszcz?
Ostatnie godziny przed pociągiem przesiedziałem w poczekalni dworca lub rozprostowując kości, chodząc po nabrzeżu. Po 23.00 wyruszyłem dalej, do Bodø. Tą noc przespałem prawie całą... Chociaż ciężko tu mówić o nocy w naszym rozumieniu. Nawet po 23.00 byłem w stanie zrobić z pociągu zdjęcie ciągle jasnego nieba...
Biała (ale pochmurna) Noc w Trondheim.
I w tym miejscu zakończę pierwszą część relacji - podróż bezpośrednio poza Koło Podbiegunowe to dobry punkt wyjścia dla następnej notki. W najbliższym czasie postaram się napisać kontynuację, w której opiszę moją drogę do Bodø, a następnie podróż przez Lofoty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz