środa, 25 listopada 2015

Karmienie Fiordów 2015 - Część Druga



Od napisania pierwszej notki z mojej wyprawy minęło wiele czasu. Studia i obrona, które się bardzo przeciągały, skutecznie zniechęcały mnie do pisania dalszej części. Teraz jednak, na spokojnie, szczęśliwie obroniony, postanowiłem opisać dalej Karmienia Fiordów 2015, co wydarzyło się po opuszczeniu Trondheim.
Po nieprzespanej poprzedniej nocy w pociągu relacji Oslo-Trondheim, postanowiłem tym razem wykosztować się na miejsce do spania w pociągu. Niestety, pani w kasie poinformowała mnie, że wszystkie miejsca są już zarezerwowane i zostały tylko zwykłe fotele. Chcąc nie chcąc, wykupiłem normalną miejscówkę na pociąg do Bodø. Na szczęście tym razem nikt nie zajmował miejsca obok i po dłuższej chwili od opuszczenia Trondheim wyłożyłem się na dwóch fotelach. Kilkukrotnie się budziłem, jednak tym razem udało mi się przespać większość nocy. 
 Pierwszy widok po przebudzeniu się poza Kołem Podbiegunowym. Niebo było jasne już po 4.00.

Miejscami górzyste tereny przechodziły w rozległe płaskowyże. Ogrom dzikiej przyrody jest nieporównywalny do krajobrazów w Polsce.

Śnieg w sierpniu? Witamy w Arktyce!
 
Gdzieś ok. 4.00 nad ranem byłem już poza Kołem Podbiegunowym – pierwszy raz w życiu dotarłem do Arktyki. Było dość jasno, jak na tą porę dnia, mogłem więc podziwiać surowe krajobrazy Norwegii. Pomimo, iż był to sierpień, część szczytów górskich była pokryta śniegiem.
Za miejscowością Fauske tory kolejowe odbijały wzdłuż Skjerstadfjorden na zachód. Przez ponad godzinę jechałem, po lewej mając szeroką zatokę, a po prawej wysokie szczyty. 

 Wzdłuż brzegu Skjerstadfjorden.


W końcu około godziny 9.00 dotarłem do Bodø, najdalej, jak tylko da się dojechać norweską koleją z Oslo (istnieje jeszcze jedna linia bardziej na północ, niedaleko Narviku, ale biegnie ona od szwedzkiej granicy i nie jest połączona z resztą torów kolejowych w kraju). Nie czekając długo, pobiegłem do portu. Na przystani zobaczyłem prom. Podszedłem do pana, który sprzedawał bilety i spytałem o godzinę odpłynięcia. Miałem szczęście, prom wyruszał do Moskenes na Lofotach o godzinie 10.00. I tak oto pierwszy raz w życiu opuściłem kontynent (nie licząc dwóch rejsów po śródlądowym Bałtyku).
Prom był mniejszy, niż Polonia należąca do Unity Line, którą miałem okazję płynąć przed laty na trasie Świnoujście-Ystad. Jednostka nazywała się Landegode (nor. Dobra Ziemia), na cześć jednej z wysp przy brzegach Bodø. 

 Na pokładzie Landegode. Po lewej widać fragment Bodø.

Widok na Półwysep Skandynawski (dokładnie, Nordland) z pokładu Landegode.
 Na pokład wsiadłem jako jeden z pierwszych pasażerów, więc mogłem wybrać sobie dość dogodne miejsce. Udało mi się zająć fotel w pierwszym rzędzie tuż przy oknie z widokiem na dziób statku. Obok usiadła para Niemców, którzy zagadali mnie, czy pochodzę z Polski – wydzieli siatkę wystającą z plecaka z polskim adresem sklepu (nie pamiętam jakiego). Chwilę porozmawialiśmy po angielsku o podróżach, Norwegii i statkach. 



Wyspa u wybrzeży Norwegii. Stromy szczyt, który wznosi się prosto z morza i sięga chmur.

 Kiedy statek opuścił port, wyszedłem na tylni, odsłonięty pokład. Jest coś niesamowitego w pływaniu po morzach. Czuć ogrom przestrzeni wokół. Wybrzeże Nordlandu (Region, w którym leży port Bodø) jest otoczone niezliczonymi wysepkami. Prom manewrując między nimi wypłynął na największy fiord, jaki miałem okazję zobaczyć – Vestfjorden. Na odcinku pomiędzy Bodø a Moskenes, do którego zmierzałem, fiord ma 102 kilometry szerokości. Rejs na tej trasie zajął trzy godziny. Fiord jest na tyle szeroki, że płynąć przez spory odcinek nie widać ani jednego ani drugiego brzegu – człowiek czuje się jak na otwartym morzu. Atrakcją tego zbiornika wodnego są ponoć orki i wieloryby. W pewnym momencie jeden z pasażerów zerwał się z fotela i wskazywał palcem na coś na prawo od promu w dużej odległości. Wywołał zamieszanie krzycząc whale, whale! Nie byłem przekonany, czy to, co widzę, to faktycznie płetwa wieloryba, jednak tak jak cała grupa fotografów-łowców, zrobiłem zdjęcie temu domniemanemu wielorybowi.



 Domniemana płetwa wieloryba wystająca z wody (po lewej, blisko horyzontu).

Wyspy na Vestfjorden.


Spieniona woda przy burcie promu.

Podróż trwała długo – na tyle, że zdążyłem się zdrzemnąć (kto płynął promami, ten wie, że nic nie usypia tak dobrze, jak jednostajne buczenie potężnych silników statku :). Mniej więcej w połowie trasy mijaliśmy z innym promem, który płynął w przeciwnym kierunku, do Bodø.



 Łajba na lewej bułcie! Nołweska, panie kapitanie!

Łajba na wysokości Landegode :}

 Nie byłem zaskoczony, kiedy po około dwóch godzinach rejsu zaczęło padać (nie muszę chyba wspominać, że podczas nocnej podróży pociągiem i przy krótkim pobycie w Bodø też padało?). W pewnym momencie chmury na horyzoncie stały się bardzo ciemne… Spodziewałem się sztormu. Jednak to, co wziąłem za burzowe chmury, nie zmieniało swojego kształtu, a stale rosło w oczach. W końcu zrozumiałem, że to nie księżyc... chmury tylko pasmo górskie. Lofoty, Szpony Rysia, w tłumaczeniu na polski. Pierwszego widoku Lofotów nie da się porównać do niczego innego, co widziałem. Będąc na bezkresnym morzu człowiek widzi potężne i ostre szczyty, które wyrastają prosto z wody i sięgają wysokości ponad 1000 metrów. Ogrom tego pasma przytłacza. 



 Kontur widoczny na horyzoncie to szczyty Lofotów.

Nazwa Lofotr oznacza Szpony Rysia - nic dziwnego, szczyty gór wystają z morza niczym pazury.
Deszcz na Vestfjorden.



Więcej deszczu.

Lofoty - widok wzdłuż brzegu na wschód.

Moskenes powitało mnie ładną pogodą.
 


Wpływając do portu prom Landegode manewrował między wysepkami. Chwilami mijaliśmy domy na odległości tylko kilku metrów.

Kiedy zbliżaliśmy się do portu w Moskenes i mijaliśmy mniejsze wysepki, spakowałem się. Szybko napisałem na kartce nazwę LEKNES i zbiegłem na pokład dla samochodów. Chciałem być pierwszym pasażerem, który opuści prom, by szybko złapać stopa na dalszej trasie. Kiedy rampa opadła, wybiegłem poza szlabany. Trzymając kartkę przed sobą i wystawiając kciuk liczyłem, że uda mi się dostać do największej miejscowości na wyspie Vestvågøya (cała wyspa przy powierzchni 411 kilometrów kwadratowych posiada niespełna 11 000 mieszkańców - to tak, jakby na terenie Krakowa, Wieliczki i Skawiny mieszkało mniej osób, niż w samej Wieliczce). Pomimo, iż na promie było kilkadziesiąt aut, w tym campery, żadne się nie zatrzymało. Chwilę po tym, jak ostatnie opuściło pokład, deszcz rozpadała się znów, ze zdwojoną siłą. Nie miałem innego wyboru, jak wsiąść do autobusu, który jechał przez Leknes do Narviku. Po ponad godzinie jazdy byłem w Leknes. Szybkie zakupy w hipermarkecie i z kolejną kartką BØSTAD/BORG czekałem przy głównej trasie. Na szczęście, tym razem udało się złapać stopa. Jadąc z trójką osób w aucie rozmawialiśmy po angielsku o Lofotach. Mówiłem, że jadę na festiwal wikingów w Borg. Oni też się tam kierowali. Kierowca powiedział, że byli w tym roku w Jomsborgu, że tam impreza była o wiele większa niż to, co jest w planach w Borg. Zaczęliśmy rozmawiać o Jomsborgu na Wolinie, jego położeniu, historii. W pewnej chwili kierowca pyta mnie po polsku – Słuchaj, a ty nie jesteś z Polski? Strasznie dużo wiesz o Jomsborgu. Zaśmiałem się i odpowiedziałem już po polsku. Okazuje się, że drugi stop w Norwegii i znowu trafiłem na Polaków. Mówili, że na Lofotach co druga rodzina ma polskie korzenie. Rozmowa zeszła na temat mojej wyprawy. Mówiłem, że najgorsza w Norwegii jest pogoda. Powiedzieli, że to lato jest wyjątkowo zimne i mokre. Dwa poprzednie były bardzo słoneczne, a teraz śnieg leżał na całych Lofotach do końca maja.
Dowieźli mnie na samo miejsce. Okazało się, że Borg to bardzo mała miejscowość. Kilka domów przy głównej ulicy, stacja paliw prowadzona wespół ze sklepikiem i kościół. Najwięcej terenu zajmowały ziemie kościelne… Na których mieścił się skansen wikingów. Śmialiśmy się z tego, jadąc autem, że na terenach i pastwiskach chrześcijańskiej świątyni mieścił się skansen kultury nordyckiej.

 Zagroda w Borg. W tle widać pastwiska i kościół.


Widok na długi dom jarla - największy tego typu obiekt znaleziony kiedykolwiek.
 
Drugie zdjęcie długiego domu - tak długi, że w jednym się nie zmieścił.

Widok na Borgfjorden spod długiego domu.

Wysiadłem pod kościołem i zbiegłem w dół, w stronę w fiordu. Poinformowali mnie, że bilety można kupić w kilku miejscach. Ostatni rejs drakkarem tego dnia miał być o godzinie 18.00. Było przed 17.00, kiedy dotarłem na drogę do przystani. Pani sprzedająca bilety doradziła mi, że nie ma sensu tego dnia kupować biletu, bo nie zobaczę już wielu atrakcji i bym wrócił z rana i kupił bilet na cały dzień. Wydawało się to rozsądne. Priorytetem stało się więc znalezienie noclegu. Przed wyjazdem czytałem, że muzeum w Borg współpracuje ze szkołą w Bøstad, gdzie wynajmują miejsca na nocleg. Udałem się do głównego budynku muzeum, które było szklaną budowlą stylizowaną na długi dom jarla. Pani w informacji powiedziała, że oni nie dokonują rezerwacji, ale podała mi numer telefonu do osoby, która zajmuje się noclegami w szkole. Niestety, z niewiadomych mi przyczyn, nie działał mi roaming w Norwegii. Smsy wysyłałem spokojnie do wszystkich – dzwonić, ani puścić sygnał nie byłem w stanie. Na szczęście pani w informacji dopuściła mnie do ich stacjonarnego telefonu. Dodzwoniłem się do szkoły, jednak okazało się, że mają wszystkie miejsca zajęte, nawet we wspólnych latach. Nie będąc w stanie znaleźć noclegu w Borg ani Bøstad, skierowałem się znowu w stronę przystani. Po drodze mijałem polanę w lesie, gdzie było pełno namiotów – rozbiły się tam osoby z bractw rycerskich, które przyjechały na festiwal. Spytałem grupki siedzącej przy palenisku, czy nie mają nic przeciwko, bym i ja rozbił się z namiotem na polanie. Powiedzieli, że nie ma problemu, o ile znajdę jakieś wolne miejsce. Klucząc między namiotami, trafiłem na nierówny fragment, gdzie pożyczony od mojej dziewczyny namiot był w stanie się zmieścić. Ustawiłem go tak, że dwa największe korzenie przebiegały pod kątem pod nim, tworząc swoistą kolebkę do spania. Popołudnie było dość suche (a nawet bardzo, jak na norweskie standardy), więc jedyna wilgoć, jaka przeszkadzała, to ta na trawie i mchach. Wieczór minął mi na odpoczynku w namiocie i przyrządzaniu ciepłego posiłku na kuchence turystycznej. Wieczorem na przystani puszczali fajerwerki. Zasnąłem dość szybko. Około 22.00 obudził mnie pierwszy deszcz… Padało do północy. 



2.00 w namiocie. Jak widać, jasne niebo przebijało się przez ściany namiotu.
Około 2.00 wyszedłem na chwilę z namiotu. Pierwszy raz w życiu mogłem obserwować białą noc. Było niewiele ciemniej, niż wieczorem. 

  Woda, która zebrała się na daszku namiotu do 2.00.



 Biała noc - godzina 2.00.

I godzina 6.00 - dla porównania.

Chwilę po powrocie do namiotu zaczęło znowu padać. Noc minęła dość spokojnie. Jakieś zwierzę przebiegło bardzo blisko namiotu, trącając jedną ze ścianek, ale szybko się oddaliło. Gdzieś nad ranem ktoś odczuwał silną potrzebę wybijania monotonnego rytmu na bębenku przy palenisku. Nikt jednak mu nie śpiewał, czy przygrywał. Nikomu także to nie przeszkadzało i w końcu ten utalentowany wiking odpuścił raczenie mnie swoją muzyką. Zacząłem zbierać się przed 6.00, kiedy kolejny deszcz ustał. Zrzuciłem wodę, która utworzyła dość ciężki basenik na daszku nad wejściem do namiotu. Niebo było nieznacznie jaśniejsze od tego, które oglądałem cztery godziny wcześniej. 


Palenisko w obozie bractwa rycerskiego.
 
Po spakowaniu się i zjedzeniu śniadania opuściłem polanę i udałem się w dół, w stronę przystani. Na ławce, gdzie dzień wcześniej siedziała pani sprzedająca bilety nie było nikogo, to też mogłem zejść bez przeszkód niżej. W pewnym miejscu wśród drzew były porozwieszane runy. Na jednej kartce był napis, mówiący iż wikingowie wierzyli w wielu bogów oraz polecenie, by ułożyć z run ich imiona. Nie poświęciłem tej atrakcji wiele uwagi i zszedłem jeszcze niżej. 



 Zabawa z runami.

 Runy na drzewach. Symbolika run jest nierozerwalnie związana z drzewami. Odyn znalazł pierwsze runy na korze Yggdrasilu. Spędził dziewięć dni i dziewięć nocy zgłębiając ich tajemnice. Pytanie, kto je tam umieścił? ;}

Mijając kolejny zakręt trafiłem na prześwit w lesie. Moim oczom ukazał się Borgfjoden. Przy przystani zacumowany był drakkar Vargfotr (nor. Szpony Wilka), którym zamierzałem popłynąć. I tym sposobem dotarłem do najdalszego punktu tej wyprawy…



 Widok na Borgfjorden - Przy przystani widać drakkar Vargfotr.
I to tyle w tej części. Zwiedzanie muzeum i rejs drakkarem zostaną opisane następnym razem.