wtorek, 1 listopada 2016

Karmienie Fiordów 2015 - Część Siódma


Po długiej przerwie wracam do opowieści o mojej wyprawie... Pociąg jechał do Wrocławia. Moim celem był Karpacz, ze względu na pewien zabytek, który wiąże się z Norwegią (zdjęcie powyżej). Postanowiłem jednak nie kierować się tam bezpośrednio, ale zahaczyć o niemieckie pogranicze. Przyjaciółka, która pomogła mi zaprojektować logo wyprawy, pomogła mi znaleźć transport. Podesłała mi ogłoszenie z portalu Blablacar. Dzięki temu, miałem zaklepane miejsce w samochodzie z Wrocławia do Zgorzelca. Czasu nie było dużo i tuż po przyjeździe do stolicy Dolnego Śląska skierowałem się w stronę ustalonego miejsca spotkania. 

Krasnoludek Freudek.

Czekając na kierowcę znalazłem wrocławskiego krasnoludka pod budynkiem Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Byłem pierwszą z osób, które kierowca obiecał zabrać. Drugą była pani, która przybiegła pod Uniwersytet chwilę po mnie, a trzecią pan, którego zabraliśmy spod jednego z dużych marketów. Kiedy byliśmy w komplecie wyruszyliśmy na zachód, do Zgorzelca. W trakcie podróży wymienialiśmy się historiami. Mogłem już zdać relację z mojej trasy przez deszczową Norwegią. Pod wieczór byliśmy w Zgorzelcu. Widząc w pobliżu galerię, udałem się do niej. Był dzień 14 sierpnia, nazajutrz miało być święto Freyfaxi (no dobrze, w Polsce zwane Matki Boskiej Zielnej), więc wolałem uzupełnić zapasy. Szukając w internecie noclegu znalazłem tanią ofertę w miejscowości Trójca. Skierowałem się przez Łagów na wschód. 

ŁOŚ - Łagowski Ośrodek Sportowy.

Trasa biegła przez las, zajęła mi około półtorej godziny. Gdzieś w połowie drogi mijał mnie rowerzysta, który zmierzał do Görlitz. Widząc mnie, niosącego dwa plecki ważące łącznie ponad 20 kilogramów, spytał, czy nie potrzebuję wody, bo wyglądam na wykończonego. Podziękowałem, mówiąc, iż mam jeszcze własną i udaliśmy się w swoje strony. W końcu udało mi się dotrzeć do pensjonatu. Kolejny raz po Norwegii doceniłem luksus, jakim był prysznic i wygodne łóżko. 

Życzliwy rowerzysta.

Długa droga do Trójcy.

Następnego dnia zostawiłem cięższe rzeczy w pokoju i skierowałem się z powrotem w stronę Zgorzelca. Przechodząc przez Łagów zauważyłem, że w miejscowości jest kantor. Licząca 1300 mieszkańców wieś mogła pochwalić się czymś, czego nie posiadało pięciokrotnie większe Strömstad.



 Uliczkami Zgorzelca.

Przeszedłem przez Zgorzelec, do mostu granicznego na Nysie Łużyckiej, a następnie skierowałem się na południe, w stronę wulkanu Landeskrone.

Görlitz po lewej i  Zgorzelec po prawej strony Nysy Łużyckiej.

Most na granicy polsko-niemieckiej.

 Posąg gęsi.

 Plac zabaw.

  Znak Parku Krajobrazowego.

Przykładowa zabudowa Görlitz.

Droga mijała dość spokojnie, pogoda dopisywała, chociaż w końcu dały mi się poznać polskie (tudzież niemieckie) upały, które częściowo ominąłem podczas pobytu w Norwegii. Po dojściu do stoku wulkanu na szczyt prowadzi kilka różnych tras, mniej lub bardziej strome, tym samym mniej lub bardziej kręte.

 Landeskrone widziane z Görlitz.


Droga na zalesionym stoku Landeskrone.

Schody - alternatywa dla krętych ścieżek.

  Wieża widokowa na szczycie wulkanu.

 Wieża telewizyjna wchodząca w skład zamku na szczycie wulkanu (sam zamek jest obecnie restauracją).

  Widok z Landeskrone na Görtliz i dalej na Zgorzelec.

Kiedy byłem na szczycie, nad wulkanem przeleciała mała awionetka.

Landeskrone ma 419 m n.p.m. Pomimo tej niewielkiej wysokości na jego szczycie było czuć niższą temperaturę i wiał wiatr. Po chwili odpoczynku skierowałem się w drogę powrotną.

 Zabytkowy samochód na wyjeździe z restauracji.


 Bazaltowe skały na stokach wulkanu.


W trakcie drogi powrotnej zaczęły pojawiać się na niebie pierwsze chmury - ten gorący dzień musiał zakończyć się potężną burzą. Skierowałem się w stronę Zgorzelca, po drodze zwiedzając jeszcze park i bulwary po niemieckiej stronie Nysy. 

Płytki chodnikowe na bulwarze w Görlitz. Wycięcia tworzyły wzory,
które były malowane kredą przez dzieci. Ot, taka duża, miejska kolorowanka.

Powrót do Polski - przekraczanie mostu na Nysie.

Miejski Dom Kultury w Zgorzelcu.

 Park miejski.

Tuż po przejściu na polską stronę moją uwagę zwróciło mnóstwo sklepików z papierosami - wyznacznik przygranicznej miejscowości. Po szybkim spacerze przez miasto skierowałem się w stronę Trójcy. Czarne chmury nie dawały mi zbyt dużo czasu na powrót. W chwili, w której dotarłem do Łagowa grzmiało i padało. Schroniłem się pod wiatą przystankową. Wykorzystując chwilę zacząłem łapać stopa. Po około pół godziny zatrzymał się biały samochód. Kobieta, która prowadziła, jechała z Görlitz do rodziny w Polsce. Powiedziała mi, że kiedy studiowała, dużo jeździła autostopem i teraz spłaca dług kolejnemu pokoleniu. Gdy wysadziła mnie w Trójcy, podziękowałem za pomoc. Ostatni kilometr do pensjonatu przeszedłem w deszczu. Resztę dnia spędziłem na dalszym odsypianiu Norwegii.
Nazajutrz spakowałem się i wyruszyłem do Zgorzelca. Zszedłem na stację kolejową, czekając na pociąg do Jeleniej Góry. Po dojechaniu do miasta zacząłem szukać środku transportu dalej na południe. Przy ulicy były stanowiska dla autobusów. Zdjąłem plecak przy miejscu, z którego powinny odjeżdżać busy do Karpacza i czekałem. Obok mnie czekała również pani z dzieckiem. Kiedy podjechał bus, wysiadł z niego niższy mężczyzna z wąsami i pomógł nam zapakować bagaże do samochodu. Bus był nieodznaczony, ale kierowca twierdził, że jedzie do Karpacza. Po dotarci do celu spytał, gdzie chcemy wysiąść, i czy wolimy Karpacz Dolny, czy Górny. Fakt, że nie miał jednego ustalonego przystanku końcowego wzbudził moje podejrzenia. Wysiadając, okazało się, że nie był zawodowym kierowcą, tylko dorabiał sobie. Wziął od każdej osoby po 20 złotych, argumentując to tym, że trafiła nam się okazja, bo taksówka z Jeleniej Góry kosztowałaby drożej. Problem w tym, że zarówno ja jak i pani z dzieckiem czekaliśmy na regularny bus, który kosztował 6 złotych w jedną stronę, przez co ten przewóz wcale nie był okazją. Niech moja przygoda z wąsatym busiarzem-amatorem będzie przestrogą by upewniać się, do jakiego pojazdu wsiadamy.
I tak oto dotarłem do Karpacza. Pierwszym krokiem było znalezienie noclegu. Usiadłem na ławce przy tablicy z mapą miejscowości i w internecie w telefonie zacząłem szukać noclegu. Po kilku wykonanych telefonach miałem już tani jednoosobowy pokoik niedaleko wejścia do Karkonoskiego Parku Narodowego. Zostawiłem rzeczy i skierowałem się w stronę zabytku, który przyciągnął mnie do Karpacza - świątyni Wang.

Świątynia Wang.

Świątynia została przeniesiona z norweskiej miejscowości Wang w 1842 roku. Rozebrana, przetransportowana, ponownie złożona została właśnie Karpaczu. Wszystkie elementy ścian połączone zostały w tradycyjny dla kościołów klepkowych stavkirke sposób, bez użycia gwoździ. Na miejscu dobudowaną dzwonnicę, która nie była oryginalnym elementem budowli. Miejsce jest wyjątkowe - wprawne oko, obeznane z nordycką tematyką, dostrzeże zdobienia charakterystyczne dla religii, która poprzedzała chrześcijaństwo.

 Triquetra - symbol dynastii Asów.

Widok na kościół Wang z pobliskiego cmentarza.

 Mapa Karpacza ze zdobieniami stylizowanymi na nordyckie.





 Nie tylko sam kościół zawiera nordyckie symbole 
- charakterystyczne plecione wzory można dostrzec także na grobach osób, 
pochowanych w obrządku protestanckim.


 Wśród zdobień można dopatrzeć się smoki.

 Przejście z kościoła do dzwonnicy.




Głowy smoków zdobią także dach kościoła Wang.

Turyści są wpuszczani do środka o wyznaczonych godzinach. Kiedy przyszła kolej na moją grupę, zadałem przewodniczce pytanie, skąd wzięły się nordyckie ozdoby na nagrobkach i wyposażeniu terenu. Niestety, nie znała odpowiedzi. Nie zostało mi nic innego, jak zwiedzić kościół od środka i posłuchać nagranej opowieści o nim.

 Zdobienie przy wejściu, ponoć w kształcie lwa.

 Drzwi prowadzące do dzwonnicy - widok od środka.

 Drewniany ołtarz.

Chrzcielnica - element dodany już w Polsce, 
nie stanowiła oryginalnego wyposażenia kościoła w Norwegii.

 Organy.

 Drewniany portal - również tu można dopatrzeć się podobizn smoków.

 Jeden z czterech filarów podtrzymujących strop. Były to maszty drakkarów 
- kapitanowie czterech okrętów podarowali je podczas budowy kościoła ok. XII wieku.

 Pismo runiczne na jednym z portali - kolejny dowód, 
jak religia w nordyckich bogów przeplatała się z chrześcijaństwem w średniowieczu.

 Widok z jednego z licznych okienek świątyni.

Boczny korytarz biegnący dookoła całej kościoła.

I tak oto zwiedziłem ostatni ze skandynawskich zabytków na mojej trasie. Nie oznacza to jednak, że wyprawa dobiegła końca. Tego samego dnia spacerowałem po Karpaczu, zarówno Górnym, jak i Dolnym. Zabawny był fakt chodzenia w ciepłym deszczu, jakże różnym od norweskich ulew, i obserwowania, jak ludzie chowają się przed nim gdzie popadnie. Dzień się kończył, planowałem, iż nazajutrz pójdę w góry. Postanowiłem wykorzystać okazję i zdobyć pobliską Śnieżkę - najwyższy szczyt Karkonoszy... Ale o tym następnym razem.

czwartek, 30 czerwca 2016

Południca

Joanna Gondek, Południca, 2021 rok


Dziś mała odskocznia od Karmienia Fiordów oraz od tematyki nordyckiej. Ostatnie upalne dni    przypomniały mi o pewnym słowiańskim demonie, wyjątkowo niebezpiecznym w lecie. Mowa o Południcy.

Wiara w południce była powszechna wśród północnosłowiańskich plemion, a więc i wśród Polan. W zależności od regionu występowały różne miana tego demona - Baba o Żelaznych Zębach, Południowa (Polna) Diablica, Przypołudnica, Rżana (Żytnia) Baba, Szatanka. Południce były żeńskim demonem. Powstawały, gdy kobieta zmarła po zaręczynach, w dniu swojego ślubu (niektórzy przypisywali znaczenie ślubom, które odbyły się w porze żniw) lub podczas wesela.

Opisy Południc różnią się znacząco. Niektórzy twierdzili, że wyglądały jak piękne, młode dziewczęta, które potrafiły zawrócić w głowie rolnikom. Inni uważali, że objawiały się jako stare, przeraźliwie chude kobiety. Jeszcze inni mówili o upiornych zwłokach z ostrymi kłami i pazurami. Zawsze jednak ich atrybutem były rozwiane na wietrze włosy, białe szaty, sierp oraz niekiedy płócienny wór, do którego porywała dzieci. Południcy mogła towarzyszyć wataha siedmiu zdziczałych psów. Często spacerowały po miedzach.

Źródło: https://demonyslowianskie.pl/poludnica/,
data odczytu: 06.07.2021

Południce większość czasu spędzały pod ziemią. W okresie letnim, mniej więcej od przesilenia aż do końca żniw, w południowe porze najgorętszych letnich dni, wychodziły ze swoich kryjówek, by polować na ludzi. Napotkanym ludziom zadawały zagadki - udzielenie złej odpowiedzi skutkowało podduszeniem, pozbawieniem przytomności, poparzeniem skóry, odebraniem zmysłów lub nawet urwaniem kończyny czy złamaniem karku. W niektórych rejonach wiara w południce mieszały się z innymi wierzeniami. Dzięki temu jednym ze sposobów, w jaki Polna Diablica wykańczała ofiarę, na wzór rusałek, było porwanie do tańca. Biedak, który zaczął z nią magiczne pląsy nie kończył ich, nim skonał z wycieńczenia.

Zwiastunem pojawienia się Południcy mogły być falujące kłosy zboża podczas bezwietrznego dnia lub niewielkie wiry powietrzne pojawiające się nad powierzchnią ziemi. Jeśli już ktoś wyszedł w samo południe w pole i dostrzegł jeden z tych omenów, najlepszych sposobem, by się uratować, była ucieczka w zacienione miejsce. W epoce chrześcijaństwa ludzie zaczęli pokładać nadzieję w nowe możliwości obrony przed tymi demonami - uczynienie znaku krzyża albo pokropienie zboża wodą święconą. Najlepszym sposobem było jednak unikanie przebywania wśród pól w południe, przysypiania na nasłonecznionej ziemi lub chodzenia miedzą.


Kazimierz Grześkowiak - W południe

Południce można spotkać i dziś - jest to jedna z potocznych nazw motyli rusałkowatych. Południe pojawiają się także w grze Wiedźmin 3: Dziki Gon. Nie należy jednak usypiać swojej czujności i uważać te bestię za bajki z epoki, które już minęły. Nawet dziś Polne Diablice potrafią skrzywdzić człowieka. Gdy zastanowimy się nad tym, co te demony wyrządzały ludziom, to ich działania są  zadziwiająco podobne do... Objawów udaru słonecznego (cieplnego). Osłabienie, możliwe omamy, zaburzenia  świadomości, utrata przytomności, oparzenia, upadek i złamanie kończyny lub nawet śmierć. Również porwania dzieci można argumentować tą przypadłością - oślepione czy przegrzane od słońca dziecko mogło łatwo zabłądzić wśród wysokich zbóż i w panice ulec wypadkowi. Z kolei urwane kończyny czy skręcone karki to konsekwencje wypadów przy żniwach. Każdego roku słyszy się o nieszczęśliwych zdarzeniach podczas prac w polu. Nawet prymitywne narzędzia, jak sierpy, kosy czy pługi mogły być niebezpieczne. Podczas przegrzania organizmu trudniej o koordynację, a łatwiej o upadek czy zranienie. Sucha słoma również mogła być przyczyną drobnych skaleczeń, które też przypisywano działaniom południc.

Dlatego i współcześnie należy podchodzić z pokorą do upałów i słońca. Po gorącym dniu również niebezpieczne mogą stać się burze... Ale to już domena innego bóstwa i materiał na inną historię.