niedziela, 3 stycznia 2016

Karmienie Fiordów - Część Czwarta



Ostatnim razem opisałem zwiedzanie skansenu w Borg na Lofotach (link). Kiedy w południe ulewa zamieniła się w łagodną mżawkę, spróbowałem złapać stopa przy stacji benzynowej. Zajęło mi to dłuższą chwilę, ale w końcu jedno z aut zatrzymało się. Norweżka, która postanowiła mnie podwieźć, jechała do Leknes. W trakcie krótkiej jazdy powiedziała, że była dwa razy w Polsce - raz w Gdańsku, a drugi raz w Warszawie. Odpowiedziałem, że najładniejsze tereny w Polsce są na południu i poleciłem jej Małopolskę, kiedy następny raz odwiedzi te ziemie (lokalny patriotyzm, a co :). Wysadziła mnie na drodze wjazdowej do miasta. Deszcz nasilił się, więc postanowiłem nie czekać biernie w jednym miejscu, tylko powoli iść na zachód, z wystawionym kciukiem i kartką z napisem Reine. Po kilku minutach zatrzymało się kolejne auto, czarny jeep. Kierowca, Norweg, obiecał podwieźć mnie na wylotową trasę za Leknes. Po drodze zahaczył o ulicę, na której stał jego dom, by pochwalić się przede mną swoimi włościami - drewnianym domem o niebieskawych ścianach. Powiedziałem mu, że to bardzo ładny budynek i że ogólnie podoba mi się drewniana architektura Skandynawii. Podrzucił mnie do pierwszego przystanku autobusowego za Leknes. Następny postój był długi. Z pół godziny czekałem, zanim kolejne auto zatrzymało się. Tym razem była to para, o nieco ciemnej karnacji jak na Norwegów i nietutejszym akcencie. Przedstawili się jednak jako Norwegowie i mówili, że mieszkają na Lofotach. Podróż z nimi była najdłuższa, aż na wyspę Flakstadøya.




Autostopem przez Lofoty.

Dwukolorowy fiord.



 Fiord podczas odpływu.

 

Deszczowa Arktyka.

Wysiadłem gdzieś przy głównej drodze, a para Norwegów odbiła w boczną ulicę do jakiegoś pensjonatu. Chwilka czekania i jechałem dalej z rodziną Włochów. Ci byli najbardziej rozmowni. Stwierdzili, że wyjechali na wakacje z Rzymu, bo nie mogli wytrzymać 50-stopniowych upałów, ale ciągłe deszcze la Lofotach to przesada. Odpowiedziałem im, że pogoda ma dziwne poczucie humoru. Większość drogi śpiewali rodzinnie prawie każdą piosenkę, która leciała w radiu. W pewnym momencie ojciec rodziny stwierdził, że muszę nie lubić ich muzyki, skoro nie śpiewam z nimi. Na przykładzie kolejnych utworów pokazałem, że znam piosenki i niektóre lubię, ale nie mam w zwyczaju fałszować śpiewać :} 

 Jak na moje skromne autostopowe doświadczenia muszę przyznać, że Lofoty są świetnym miejscem
na podróże w takim stylu. Jedna główna droga biegnąca przez wszystkie wyspy i mnóstwo przyjaznych ludzi,
którzy chętnie pomogą i porozmawiają. W ciągu niespełna 4 godzin zrobiłem 160 km e wszystkimi przesiadkami.


Plaża nad jednym z fiordów.

 Dotarliśmy do Reine - miejscowości, która często gości w przewodnikach z Norwegii. Czerwone drewniane domki wyglądały na zdjęciach bajkowo. Na żywo okazały się karmazynowymi domkami stojącymi w nieskończonych strugach deszczu. Prawdopodobnie co kilka lat Norwegowie zmieniają kolory tych domków. Widziałem w Trondheim Polaków pracujących przy przemalowaniu takiego domku (co opisałem w pierwszej części). Część domków w Reine była też pomarańczowa - widać czerwony kolor wyszedł z mody i tubylcy zmienili upodobania.


Reine.

 Rainy Reine (ang. Deszczowe Reine).
 
Pogoda nie zachęcała do zwiedzania miejscowości,
więc postanowiłem najbliższym autobusem wyruszyć dalej na zachód.


Reine okazało się także nieprzyjazne pod innym względem. Kończył mi się zapas wody i musiałem udać się do sklepu. Za 2 litry wody mineralnej dałem... Ponad 30 złotych, w przeliczeniu na naszą walutę. Kolosalna różnica, biorąc pod uwagę, że dzień wcześniej w Leknes kupiłem wodę za ok. 12 złotych. Kiedy podjechał autobus kupiłem bilet do następnej miejscowości, którą chciałem odwiedzić - Å. Autobus nie dojechał do samej miejscowości - wysadził nas na parkingu przed tunelem prowadzącym dalej. Å (tak, to pełna nazwa) jest ostatnią wioską na samym krańcu Lofotów. Została tak nazwana na cześć ostatniej litery w norweskim alfabecie.

  Tunel prowadzący do Å.


Chwila przerwy od deszczu.

Niska zabudowa rybackiej wioski.

Przystań w Å.

Spacer po molo.

Ostatnie szczyty Lofotów wystające z Morza Norweskiego. Dalej jest już tylko Ocean i Islandia...
Potencjalny cel kolejnej wyprawy pod znakiem Karmienia Fiordów :}

Pobyt w Å był chwilą wytchnienia. Było mokro, ale nie padało. Można było usiąść na molo oraz pochodzić spokojnymi uliczkami tej zacisznej wioski. Największym minusem była jednak baza turystyczna. Podobnie jak w Borg/Bøstad i tu, w odwiedzanej przez turystów miejscowości, największy pensjonat był zamknięty (pierwsza połowa sierpnia, środek sezonu). Norwegowie kolejny raz udowodnili mi, że niczym się nie przejmują. Szkoda, bo po tylu dniach złej pogody byłem gotów nawet przepłacić za nocleg... Tymczasem najlepszą opcją okazało się odpłynięcie z Lofotów. Skierował się na trasę do Moskenes. Po przejściu tunelu na parkingu wyczytałem, że następny autobus miał odjeżdżać dopiero za godzinę. Postanowiłem iść (niecałe 10 km), licząc po drodze na kolejnego stopa. Na granicy Å zatrzymałem się przed znakiem. Przed wyjazdem przyjaciółka pomagała mi opracować logo wyprawy (bo każda poważna ekspedycja ma swoją nazwę i logo :). Powiedziała mi, że jak będę w Norwegii, na krańcu świata, powinienem zostawić gdzieś ślad po sobie w formie naklejki. I tak postanowiłem zrobić - zostawić ślad na samym krańcu norweskiego alfabetu Lofotów. 

Naklejka Karmienie Fiordów 2015 na lewym słupku :}

Zaraz za znakiem zatrzymało się auto, by mnie podwieźć. Znów trafiłem na Włochów, tym razem mniejszą rodzinkę. Kierowca mnie przeprosił, że jego angielski nie jest zbyt dobry. Jednak przez te kilka kilometrów udało nam się nieco pogadać. Prosiłem go, by zatrzymał się na moście do Moskenes. Nie bardzo kojarzył słowo bridge. Jego córka, która siedziała z tyłu, nie odzywała się, jakby oburzona, że jej ojciec zabrał jakiegoś włóczęgę do auta, ale w końcu powiedziała coś po włosku. Wśród słów wyłapałem ponte. Przytaknąłem jej po angielsku, bo zrozumiałem, że wie, co mówię, tylko nie raczy się odezwać. Podobne słowo jest w języku francuskim, więc łatwo mi było ją zrozumieć. Była zdziwiona, kiedy na to, co mówi do ojca po włosku ja odpowiedziałem po angielsku. Zapewne nie sądziła, że ją zrozumiem. Miły Włoch pożegnał mnie a skrzyżowaniu do Moskenes. Kolejna podwózka i marsz do Moskenes. Usiadłem na kamieniach w porcie, czekając na prom. 

 Samochody czekające na prom w Moskenes.

 Siedząc na brzegu zauważyłem namiot w połowie drogi na szczyt górujący nad Moskenes.
Sam szczyt miał ponad 1100 m n.p.m. Szacunek dla kogoś, kto na tak stromym terenie
w tak deszczową pogodę wytrzymywał tam w namiocie.

  I kolejna porcja deszczu w Norwegii...

 ... oraz mój ratunek przed deszczem - prom. 

Suche wnętrze promu. 

Prom odpływał ok. 20.00. Miałem nadzieję zdążyć na nocny pociąg do Trondheim, który odjeżdżał z Bodø po 23.00. Pomimo deszczu postanowiłem pożegnać się z Lofotami na zewnętrznym pokładzie. 

 Moskenes.

  Lofoty.

Nawet pomimo ciągłych deszczów Lofoty robiły niesamowite wrażenie.
Ich widok, wynurzających się wprost z morza i osiągających ponad 1000 metrów
jest niesamowity i nie da się go porównać do niczego innego, co do tej pory widziałem.
 Pożegnanie z Lofotami.

 Podczas rejsu próbowałem się zdrzemnąć. Mniejszy prom, niż ten, którym płynąłem w drugą stronę, był bardziej podatny na kołysanie się na falach. Niestety, dopływając do Bodø statek kołował strasznie długo po fiordzie i zanim przybił do brzegu, mój pociąg na południe zdążył odjechać. Był środek nocy (jasnej, ale jednak nocy) i padało bez przerwy, więc postanowiłem przeczekać do rana w terminalu portowym. Kilka razy przestawało padać, próbowałem wtedy zrobić wycieczkę do leżącego po przeciwnej stronie miasta pola namiotowego, jednak po kilku minutach od wyjścia z terminalu, deszcz za każdym razem powracał. W środku nocy do terminalu przyjechał na rowerze jakiś chłopak. Jak gdyby nigdy nic postawił rower pod ścianą, wyciągnął śpiwór, położył się na podłodze... I momentalnie zasnął. Innym lokatorem terminala był pijak, który budził się kilka razy i robił rundę po wszystkich zebranych prosząc o cigarettes. Trzy razy mnie męczył o nie, za czwartym razem podszedł by zapytać, ale chyba w końcu mnie poznał, machnął ręką ze zrezygnowaniem i poszedł męczyć innych. 

  Jedna z kilku prób wycieczki w stronę pola namiotowego w środku nocy. 

Dworzec kolejowy w Bodø otwierali o 6.00. Po kilku drzemkach w terminalu portowym i kilkukrotnym tłumaczeniu, że nie mam cigarettes, postanowiłem iść się przespać na dworcu. Na jednej ławce spał już inny turysta, z plecakami jeszcze większymi niż moje. Nie było jednak żadnego pijaka i mogłem pozwolić sobie na 3-godzinny sen. Kiedy się obudziłem, ciągle miałem kilka godzin do pociągu (odjeżdżał ok. godz. 13.00). Postanowiłem zwiedzić miasto. Na południe od niego było lotnisko wojskowe. Kilka razy startowały myśliwce. Przekraczanie bariery dźwięku przez nie powodowało okropny hałas. Spacer do sklepu sieci Rema 1000 pozwolił mi dość tanio uzupełnić zapasy (12 NOK za wodę mineralną - jest różnica między 12 w tym sklepie a 65 w Moskenes!). Idąc nad port, by pooglądać statki, usłyszałem za sobą I co tak, ku*wa, jeździć tą koparką w przód i tył! Tak, dzień w Norwegii bez słyszenia języka polskiego, to dzień stracony. Odwróciłem się. Grupka budowlańców, którzy zapewne wyjechali za pracą do Arktyki, kłóciła się przy koparce. Nie zagadałem jednak do nich i poszedłem dalej. 

 Port w Bodø.

Jeden z ciekawszych kościołów w Bodø.

 
Widok na dworzec kolejowy i port.

 Król Olaf V otworzył Północocną Linię Kolejową 7 czerwca 1962.

 Wejście na dworzec w Bodø - jak nad każdym norweskim dworcu widać,
ile metrów n.p.m. stoi.

 I w końcu pociąg na południe - po 14 godzinach czekania :)


Wygodne miejsce w pociągu pozwoliło mi odespać nieco noc. Kilka razy budziłem się. Pogoda była lepsza, niż kiedy jechałem na północ i mogłem podziwiać surowe krajobrazy Norwegii.

 Dziki Nordland.

 Nordland.

 Bezkresna równina w Arktyce.

  Widoczny na zdjęciu sklep z pamiątkami stoi na kole podbiegunowym.
Nie wysiadałem, jednak miałem szczęście zobaczyć dokładnie to miejsce z pociągu.
Ponoć jest to typowa pułapka na turystów, gdzie za dziesiątki, nawet setki koron można kupić
tak wartościowe pamiątki, jak globusy z zaznaczonym kołem podbiegunowym.

 Niekończące się lasy, jakich w Polsce już się nie uświadczy.

 Typowy sierpniowy śnieg w Norwegii :}

 Popołudniu przejaśniło się - po tylu dniach w deszczu
widok błękitnego nieba naprawdę cieszył.

Idealne odbicie chmury w jeziorze.
Późnym wieczorem byłem w Trondheim. Od razu kupiłem bilet na pociąg do Oslo. Została mi jeszcze godzinka do odjazdu, więc postanowiłem zrobić sobie spacer po porcie. 

 Trondheim późnym wieczorem.

Całonocną podróż do Oslo przespałem. Kilka razy budząc się widziałem powrót złej pogody, a deszcz tłukł się w okna pociągu. Około godziny 7.00 byłem już w Oslo. Chciałem wykorzystać czas do następnego pociągu i przespacerować się. Ponoć widok z dachu opery w Oslo jest bardzo ładny. Niestety deszcz sprawił, że chodnik na szczyt był niebezpiecznie śliski. Na dole była nawet tabliczka, ostrzegająca przed śliskimi kamieniami i informacja, że wchodzi się na własne ryzyko. Odpuściłem tą atrakcję i oglądałem Oslofjorden z brzegu.

Wyjście na dach opery w Oslo - nie posiadało nawet barierek, by się trzymać.

 Pierwszy fiord, który widziałem na tej wyprawie i zarazem ostatni - Oslofjorden.

Kolejna przesiadka i tym razem jechałem już na południe, przez Rygge i dalej, do Szwecji. Dalszą drogę w stronę Jomsborga, opiszę w następnej notce.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz